Grzegorz Przebinda

O terrorystach-metafizykach u Dostojewskiego

Nieśmiertelność dla herosów

Terroryści Dostojewskiego opierali swój światopogląd na bliskiej pisarzowi ewangelicznej przesłance: „Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”.

Spośród bohaterów „Pięcioksięgu Dostojewskiego” – a tak niekiedy określa się cykl jego wielkich powieści powstałych w okresie 1865-80 – figurą najbardziej obmierzłą jest bez wątpienia Piotr Wierchowieński. W pierwszych scenach „Biesów” jest on jeszcze podobny do Chlestakowa Gogola i gra rolę błazna-awanturnika. Dostojewski skarżył się w jednym z listów, że obraz Wierchowieńskiego staje się wbrew jego zamierzeniom półkomiczny. „Biesy” opowiadały jednak o współczesności wcale nie śmiesznej i autor, gdy dopisywał ich kolejne rozdziały, z uwagą śledził ówczesne dramatyczne wydarzenia w Moskwie i Petersburgu. Latem 1871 roku toczył się właśnie nad Newą proces 77 młodych członków „Zemsty Ludu”, którzy dwa lata wcześniej w jednym z moskiewskich parków zamordowali swego towarzysza z konspiracji, studenta Iwanowa, posądziwszy go o zdradę organizacji. Ogromne wzburzenie Dostojewskiego wywołał ujawniony na procesie „Katechizm rewolucjonisty” autorstwa Siergieja Nieczajewa, ukrywającego się w Szwajcarii przywódcy grupy. Pisarz dowiadywał się ze zgrozą, że zbrodnia na towarzyszu nie była pojedynczym wybrykiem młodzieniaszków z moskiewskiej Akademii Rolniczej, lecz stanowiła praktyczny efekt ich konsekwentnego światopoglądu. Nadrzędnym celem było dla nich dobro rewolucji i tu gotowi byli się posłużyć każdą skuteczną metodą. Kierowali się wskazaniami swego guru, a ten w „Katechizmie” wyraźnie mówił, że rewolucjonista zna tylko naukę zniszczenia i moralne jest dla niego wszystko, co sprzyja tryumfowi światowego przewrotu.

Dobry cel, podłe środki

Proces „nieczajewców” spowodował, że postać Piotra Wierchowieńskiego nabrała nowych ostrych rysów. Z lekkoducha i papli-wędrowniczka przeobraził się on u Dostojewskiego w demonicznego działacza, który jasno określał swe cele i wiedział, jak je realizować. W pewnym momencie zwierzył się nawet Stawroginowi: „Jestem łajdakiem, a nie socjalistą”. Rozwijając tę myśl, wymieniał swoich sprzymierzeńców: nauczyciela szydzącego z Boga w obliczu dzieci, adwokata usprawiedliwiającego wykształconego zabójcę, bo przecież miał prawo odebrać pieniądze swej prymitywnej ofierze, uczniów mordujących chłopa dla zaspokojenia emocji związanych z okresem dorastania, prokuratora, który drży w sądzie z obawy, że nie jest wystarczająco liberalny... „Gdy wyjeżdżałem – powiada Wierchowieński – panował pogląd (...), że przestępstwo wynika z defektu psychicznego, wracam i oto okazuje się, że zbrodnia nie wynika już z szaleństwa, lecz stanowi efekt zdrowego rozsądku, jest prawie powinnością, szlachetnym protestem... Naród pije, matki pijane, dzieci pijane, cerkwie puste”. Wierchowieński jawi się tu więc jako prorok ŕ rebours, rad z opisanej sytuacji, bo stanowiła dobry punkt wyjścia dla jego autorskiego pomysłu na urządzenie świata. Określenie „autorski pomysł” pojawia się tu nieprzypadkowo, jako że Pietrusza nie był pospolitym złoczyńcą, ani nawet żądnym przyszłej władzy tyranem. Owszem, przemoc i władza były w jego praktycznym światopoglądzie momentem koniecznym, ale przecież nie one stanowiły ostateczny cel jego pomysłów i działań. Powieści Dostojewskiego miały wymiar polifoniczny, a ich bohaterowie – którzy nie mają racji z autorskiego i naszego punktu widzenia – w samych utworach mają swoją rację. Innymi słowy, nawet najbardziej obmierzłe postaci z powieściowego „Pięcioksięgu” bardzo rzadko kierują się w swym postępowaniu niskimi pobudkami. Więc także Wierchowieński, „łajdak a nie socjalista”, kończy swój wywód tak: „Widziałem dzisiaj sześcioletniego chłopaczka, który prowadził do domu pijaną matkę, a ta wyzywała go od najgorszych. Myśli Pan, że ja się z tego cieszę? Gdy wpadnie w nasze ręce, to ją wyleczymy, jeżeli będzie trzeba, to na czterdzieści lat przegnamy na pustynię... Ale teraz konieczne jest jedno albo dwa pokolenia demoralizacji; demoralizacji o jakiej nikt nie słyszał, podłej, gdy człowiek przekształca się w nędzne, tchórzliwe i okrutne obrzydlistwo (...) Sto milionów głów, to może jeszcze metafora, ale po co się ich bać, jeżeli przy powolnych papierkowych marzeniach despotyzm w ciągu stu lat zje nie sto, lecz pięćset milionów głów”. Tu chyba nie wystarczy konstatacja, że Wierchowieński postępował zgodnie z zasadą, iż dobry cel uświęca złe środki. On w istocie rzeczy uważał, że dobry cel może być osiągnięty jedynie przy pomocy podłych środków. Źródeł tego prometejskiego łajdactwa trzeba więc szukać głęboko. Gdy bezwzględny w każdej innej sytuacji Pietrusza mówi, że nie cieszą go łzy dziecka przeklinanego przez matkę, to mimo woli zdradza pierwszą przyczynę swego metafizycznego buntu. Wobec tego „Wielki Inkwizytor” z „Braci Karamazow” stanowi tylko dalszą ewolucję światopoglądu młodego Wierchowieńskiego. Iwan również buntował się przeciwko złu w historii, ponieważ nie mógł znieść łez niewinnych dzieci i odrzucał prowidencjalną tezę, że istoty owe, podobnie jak wszyscy dorośli, naznaczone są piętnem grzechu pierworodnego: „O dorosłych nie będę mówił dlatego, bo prócz tego że są wstrętni i niegodni litości, to jeszcze zasłużyli na odwet: zjedli jabłko, poznali zło i dobro i stali się »jako bogowie«. (...) Ale dziatki niczego nie zjadły i na razie za nic nie są winne... I jeżeli cierpią tak strasznie na ziemi, to naturalnie za ojców swoich, pokarane za ojców swoich, którzy zjedli jabłko – ale przecież to tłumaczenie z innego świata jest całkiem niezrozumiałe dla serca ludzkiego tu na ziemi”. prometejskie samobójstwo.

W literaturze o Dostojewskim, gdy polemizowano z tą tezą Iwana, często mówiono, że powieściowi bohaterowie mylili się w sensie doktrynalnym. Z podobnych rozważań miało wynikać, iż negatywni bohaterowie opierają swe wnioski na fałszywych przesłankach, a pisarz celowo uczynił z nich herezjarchów, by tym ostrzej skrytykować ich metody naprawy świata...

A jednak tak nie było. Światopoglądowe przesłanki nieprzyjaciół Boga-Stwórcy były często bliskie samemu Dostojewskiemu. Polifoniczność jego powieści wynikała również z faktu, że zmuszał on swych przeciwników do stawiania problemów, stanowiących centrum jego własnego światopoglądu. Autor np. sam był przekonany, iż nauka o grzechu pierworodnym nie może być odnoszona do dzieci, a nawet do młodzieży poniżej 20. roku życia. Skąd zaczerpnął tę oryginalną ideę? Z Biblii, z IV i V części Pięcioksięgu Mojżesza, które kilkakrotnie uznają 20 lat życia za linię graniczną, oddzielającą wiek dziecięcy od dorosłości. W Księdze Liczb (32, 10-11) czytamy, że Jahwe ukarał swój naród za to, iż w czasie wędrówki po pustyni zwątpił on w możliwość dojścia do Ziemi Obiecanej: „Tego dnia zapłonął Pan gniewem i przysiągł: Mężowie, którzy wyszli z Egiptu w wieku od dwudziestu lat wzwyż, nie zobaczą kraju, który poprzysiągłem dać Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi, nie okazali mi bowiem pełnego posłuszeństwa”. Księga Powtórzonego Prawa (1, 39) dodaje do tego: „Najmniejsze dzieci wasze ... i synowie wasi, którzy dziś dobra od zła nie odróżniają, oni tam wejdą, dam ją im, i oni ją posiądą”. Bohater „Młodzika” powiada: „Tak, jestem marnym młodzikiem i czasami sam nie wiem, co zło a co dobro. Gdyby ktoś wtedy pokazał mi choć ociupinkę drogi, od razu bym zrozumiał i wskoczył na właściwy szlak”. Nie ma większej zbrodni w „Pięcioksięgu” Dostojewskiego niż skrzywdzenie lub poniżenie nieletnich. Dlatego Stawrogin będzie potępiony przede wszystkim za to, że zadrwił nad niewinnością małej Matrioszy, tak samo jak nie znajdzie przebaczenia stary Fiodor Karamazow, który wyrzekł się swych synów. Terroryści Dostojewskiego opierali więc swój światopogląd na bliskiej samemu pisarzowi ewangelicznej przesłance: „Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). Co więcej, uparcie poszukiwali także osobowej nieśmiertelności, którą sam Dostojewski w zgodzie z duchem św. Pawła uznawał za fundament chrześcijaństwa i jedyną gwarancję dla moralności i etyki.

Najbardziej demonicznym bohaterem „Biesów” jest inżynier Kiriłłow, twórca planu prometejskiego samobójstwa, które ma zapewnić powszechną ziemską nieśmiertelność. Kiriłłowa nie zadowalał, tak jak Piotra Wierchowieńskiego, plan poskromienia pijanej matki, ponieważ w jego umyśle wszystko stawało się marnością w obliczu żądła śmierci. Dlatego chciał – w sensie całkowicie dosłownym – zbudować wieczne życie na ziemi, które miałoby formę przed-śmiertelną i nie musiałoby być potwierdzone faktem „mitycznego zmartwychwstania”. Mówiąc inaczej, Kiriłłow pragnął wierzyć w „ziemskie wieczne życie”, a nie w „przyszłe życie pozagrobowe”. Palił lampkę przed ikoną Zbawiciela, ponieważ uważał Go za człowieka „największego na całej ziemi”. Fundament jego heroicznego światopoglądu stanowiło jednak przekonanie, że Chrystus nie zmartwychwstał: „w środku ziemi stały trzy krzyże. Jeden na krzyżu wierzył do tego stopnia, że powiedział drugiemu: »Dziś jeszcze będziesz ze mną w raju«. Dzień się zakończył, obaj umarli, odeszli i nie odnaleźli raju ani zmartwychwstania. (...) Nie było wcześniej ani po Nim nikogo podobnego, co graniczy z cudem (...) A jeśli tak, jeśli prawa przyrody nie oszczędziły również Tego, nawet swojego cudu nie oszczędziły, lecz zmusiły również Jego żyć wśród kłamstwa i umrzeć za kłamstwo, to cała planeta z oczywistości jest kłamstwem i na kłamstwie i głupim żarcie się trzyma. Z tego wynika, że same prawa planety są kłamstwem i diabelskim wodewilem”.

KRES CZASU

W swoim „projekcie” Kiriłłow, po pierwsze, zaprzeczał idei „starego Boga”, który nie spełnił nadziei, to jest nie dał ludziom osobowej nieśmiertelności, po drugie – siebie samego chciał postawić na najwyższym miejscu, by tę nieśmiertelność zapewnić. Świadomość że Boga nie ma, powinna zostać dopełniona przekonaniem, że człowiek sam powinien stać się bogiem. Jest to jednak niewykonalne dopóty, dopóki ludzie boją się śmierci – Prometeusz Dostojewskiego był przekonany, że śmierć nie ma obiektywnych przesłanek, lecz istnieje wyłącznie dlatego, iż ludzie się jej boją. Aby zniszczyć śmierć, wystarczy zabić strach przed nią. Dlatego właśnie Kiriłłow zaplanował i wykonał akt eschatologicznego samobójstwa, które miało być tragicznym wstępem do nowego życia: „Strach jest przekleństwem człowieka... Ale to ja ogłoszę samowolę, to ja mam obowiązek uwierzyć, że nie wierzę. Ja zacznę i skończę, i drzwi otworzę. I zbawię. Tylko to jedno zbawi wszystkich ludzi i w następnym pokoleniu przerodzi ich fizycznie...” Kiriłłow ogłosił możliwość i konieczność zatrzymania czasu wyłącznie wysiłkiem ziemskiego człowieka. Czas bowiem był dla niego „subiektywną ideą”, która niepotrzebnie zabija ludzi. Nowy człowieko-bóg sam więc musi zniszczyć ideę czasu, by urzeczywistnić główną przepowiednię Apokalipsy: „W Apokalipsie anioł klnie się, że czasu więcej nie będzie”. „Brak czasu” oznacza przeto, zarówno w Apokalipsie jak i w planie Kiriłłowa, wieczne osobowe istnienie. Gdy jednak w Słowie Objawionym nieśmiertelność była zagwarantowana zmartwychwstaniem Chrystusa, to w projekcie Kiriłłowa miała być następstwem indywidualnego, pierwszego i ostatniego „eschatologicznego samobójstwa”. Dopiero wtedy będzie możliwy raj na ziemi, w którym ludzie będą istnieć „jako bogowie”. Akt poprawiania Boga miał stanowić w oczach Kiriłłowa usprawiedliwienie dotąd bezzasadnej tezy z Księgi Rodzaju, że wszystko co Bóg stworzył było dobre. Samobójstwo stawało się czymś w rodzaju ósmego i najważniejszego dnia stworzenia. Bohater wyciągał z tego również wnioski dla etyki w czasach przed ostatecznym przeobrażeniem. W świecie przed samobójstwem, jak objaśniał Szatowowi, wszystko było „dobre”, czyli „obojętne”. Gdy ktoś rozbije głowę z zemsty za krzywdę dziecka, będzie to tak samo dobre, jak gdyby tego nie uczynił, podobnie „gdy ktoś z głodu umrze” lub „skrzywdzi i pohańbi dziewczynkę”. W świecie, w którym panuje śmierć, wszystko jest „dobre” i wszystko „jest dozwolone”. Dlatego właśnie Kiriłłow zgadza się iść na układy z Pietruszą Wierchowieńskim, choć go szczerze nienawidzi. Bo przecież dzisiaj wszystko „jest dobre”, a jutro, gdy już nastąpi pierwszy dzień bez śmierci, młody Wierchowieński „będzie rozdeptany” jak gnida... Na razie jednak Prometeusz i człowieko-bóg in spe działa zgodnie z poleceniem gnidy, choćby dla kaprysu... Raj zaczyna się od jutra. Sam Dostojewski był przekonany, że obraz Kiriłłowa nie był dziełem jego autorskiej fantazji, lecz odzwierciedlał w sobie główne cechy i dążenia rosyjskich ateistów, pragnących zbawiać świat własnymi rękami. Mówi się też o wpływie „Das Wesen des Christentums” Ludwika Feuerbacha, które rosyjscy ludzie lat 40. wyrywali sobie z rąk, kto zaś nie umiał niemieckiego – temu opowiadano. A jednak mimo różnych istotnych zbieżności z programem ówczesnych rosyjskich anty-teistów plan Kiriłłowa wyraźnie przerastał epokę. Przecież nawet Feuerbach ostatecznie pogodził się z faktem, że człowiek jako osoba umiera bezpowrotnie, żyjąc potem tylko w przyrodzie i pamięci bliskich. Czyżby więc Dostojewski, jak niektórzy powiadają, wmówił Kiriłłowowi własne problemy i kazał mu je rozwiązywać w ostrej walce z Bogiem Żydów i chrześcijan? Nic podobnego. Pisarz bynajmniej nie ekstrapolował na rosyjskich XIX-wiecznych wrogów Boga swych własnych trosk egzystencjalnych, lecz w przebłysku geniuszu zdołał przewidzieć dalszy rozwój zsekularyzowanego eschatologizmu w Rosji. Gdy autor „Biesów” tworzył postać Kiriłłowa, nie znał jeszcze doktryny Nikołaja Fiodorowa, który dopiero pod koniec lat 70. stworzył „projekt wskrzeszenia zmarłych ojców”. Miał to być proces naukowo-techniczny, który pozwoliłby „zarządzać wszystkimi molekułami i atomami zewnętrznego świata, tak by to co rozsiane zebrać, a to co rozłożone zjednoczyć, to jest złożyć w ciała ojców, jakie mieli w czasie swej śmierci”. Geniusz Dostojewskiego polegał jednak przede wszystkim na tym, że w obrazie Kiriłłowa przewidział on logiczny rozwój marksizmu i quasi-marksizmu w Rosji.

Aleksander Sołżenicyn powiedział przed pięciu laty w Lichtensteinie, że główne nieszczęścia współczesnego świata wynikają z poglądu nakazującego traktowanie śmierci jednostki jako kresu całego kosmosu. Aprčs moi le déluge – jak twierdził jeden z bohaterów „Idioty”, śmiertelnie chory Hipolit Tierientjew... Korzenie tego etycznego egoizmu kryją się, jak Sołżenicyn dalej twierdził, w Oświeceniu i marksizmie. Ta teza wywołałaby zapewne polemikę niejednego ortodoksyjnego marksisty, na przykład Grigorija Plechanowa, który śmierć człowieka uznawał za rzecz naturalną, a nawet za organiczne wzbogacenie kosmosu. A jednak Sołżenicyn miał rację, choć nie podjął się logicznego uzasadnienia swej tezy. Intuicja śmierci jako nieusuwalnego element fizycznego kosmosu stanowiła bowiem wyłącznie centrum marksizmu klasycznego. Sołżenicyn uważa jednak, iż prawdziwym sprawdzianem tej ideologii była praktyka rosyjskiego bolszewizmu, a więc zarówno leninizm jak i stalinizm. I w kwestii pojmowania indywidualnej śmierci pisarz ma absolutną rację. W ZSRR było stale obecne przekonanie, że śmierć będzie obowiązywać dopóty, dopóki ostatecznie nie zlikwiduje jej nauka. Jeszcze na początku lat 60. „Komsomolska Prawda” zapewniała, że śmierć zostanie zlikwidowana około roku 2000. Jeżeli są prawdziwe krążące od lat pogłoski, że Józef Stalin poważnie sądził, iż lekarze zdołają go uczynić wiecznie żywym w sensie dosłownym, to znów trzeba będzie przywołać Dostojewskiego, który poniekąd przewidział i tę absurdalną sytuację. Oto, co mówił do Aloszy o sobie i pozostałej masie ludzkiej twórca „Wielkiego Inkwizytora”, Iwan Karamazow: „Będą tysiące milionów szczęśliwych dzieci i sto tysięcy cierpiętników, którzy wzięli na siebie przeklęte poznanie dobra i zła. Tamci cicho umrą, cicho zgasną w imię twoje [Chrystusowe], a poza grobem odnajdą jedynie śmierć. Ale my zachowamy sekret i dla ich szczęścia łudzić ich będziemy nagrodą niebieską i wieczną. Albowiem, gdyby coś było na tamtym świecie, to oczywiście nie dla takich jak oni”... Dla kogóż więc, zapytajmy, gdyby tam coś było? Odpowiedź nie jest skomplikowana – właśnie dla tej garstki, która tu na ziemi zdołała wziąć w swe ręce losy całego kosmosu. Oto ten wielki cel, dla którego warto było zainwestować owe „sto milionów głów”, cudzych naturalnie. Oto sposób na odnalezienie genu nieśmiertelności dla garstki herosów.