Grzegorz Przebinda

Między sentymentem a resentymentem

Rosja Polaków

Polska polityka wobec Rosji, zarówno ta aktualna jak i niegdysiejsza, jest i była rozpięta pomiędzy Scyllą nie spełnionej miłości a Charybdą urzeczywistnionej nienawiści. Wiele partyjnych ugrupowań uważa, że one i tylko one poznały jedyną i absolutną odpowiedź na pytanie – co to jest Rosja? i z tej wiedzy-gnozy mogą dedukować konkretne tezy polskiej polityki wobec Moskwy.

Rzecz interesująca, że ta postawa jest charakterystyczna nie tylko dla ugrupowania Jana Olszewskiego, które w swej antyrosyjskiej metodzie jest do skrajności wierne podstawowemu założeniu, iż polityka nie jest grą możliwości, lecz urzeczywistnianiem Królestwa Bożego na Ziemi.

Jaruzelski, czyli „realistyczna irredenta”

Podobny maksymalizm w stosunku do Rosji prezentował przecież Wojciech Jaruzelski, a i dzisiaj jest mu bliski aktualny doradca premiera Włodzimierza Cimoszewicza, Andrzej Drawicz, których trudno byłoby posądzić o skłonności teokratyczne. Na czym jednak polegał ów maksymalizm aksjologiczny Jaruzelskiego, skoro ten Generał–Dobroczyńca zawsze uważał się za pragmatyka? Jakiś czas temu na pytanie dziennikarza telewizyjnego, czy sprawiało mu przyjemność całowanie się z Breżniewem (na ekranie w tymże czasie pokazywano jeden z licznych dowodów rzeczowych), odpowiadał z żołnierskim humorem, że te „przejawy miłości” i tak różniły się w sensie pozytywnym od pocałunków Breżniewa z Honeckerem. Jaruzelski powiedział dosłownie, że wschodni Niemiec z Rosjaninem „całowali się usta w usta”, podczas gdy on zawsze starał się jedynie przytykać wargi do policzków. Zaiste, wielki to był heroizm.

Na kolejne pytanie, dlaczego w tamtej sytuacji nie starał się uzyskać dla Polski nieco większego marginesu swobody, Generał odrzekł: „Takie były realia”. Jeżeli połączymy tę żołnierską krótką frazę z jeneralskim przekonaniem, że całując się z Breżniewem nie na full bronił tym samym polskiej racji stanu (a przy okazji socjalizmu – przecież jeszcze 1 maja 1989 r. Jaruzelski obiecywał zdumionym już cokolwiek towarzyszom, że „socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości”), to wyjdzie z tego wniosek następujący: w tamtych „realiach” nic więcej nie dało się zrobić.

Generał i towarzysze ratowali Polskę przed przekształceniem w siedemnastą republikę (nawiasem mówiąc, tych republik w Związku Sowieckim było tylko piętnaście, więc nie wiem, która była szesnasta, może Mongolia?).

W tym sensie ich polityka była z jednej strony urzeczywistnianiem „jedynie możliwego”, ale z drugiej – stawała się rodzajem pezetpeerowskiej misji. Gdyby nie my, to szaleni maksymaliści pomimo swej woli włączyliby Polskę w ścisłe granice ZSRR. Właśnie w tym sensie pogląd Jaruzelskiego, a także jego antecedentów i epigonów wszelakiej maści, grzeszy maksymalizmem. Jest to najczystszej wody swojski determinizm historyczny, czyli polski heglo-marksizm, który traktuje jednostki ludzkie i całe narody jako nędzne śrubki gigantycznej dziejowej machiny. Generał i towarzysze nie dopuszczali nawet myśli, że ich „jedynie słuszna” metoda mogłaby zostać potraktowana np. jako jeden (gorszy lub lepszy) człon alternatywy polskiej polityki wobec Rosji. Śmiem twierdzić, że takie podpieranie się heglizmem było często nieszczere i wcale nie wynikało z głębokich deterministycznych przekonań. Przecież sekretarze wszelkiej maści (z PZPR, PSL, SD) oraz generałowie lżejszego i cięższego kalibru (broni, dywizji, a nawet armii), a także marszałek Polski Marian Spychalski, dobrze wiedzieli, że Sowiety zawsze potrzebowały pomocy miejscowej targowicy. „Realia” nie mogły się urzeczywistnić w całej ich nieuchronnej krasie bez pomocy lokalnych kacyków-heglistów. U nas w Polsce taką rolę odegrała w czasach tuż przed Heglem targowica klasyczna, w naszych czasach – Komunistyczna Partia Polski, Związek Patriotów Polskich oraz Polska Partia Robotnicza, która się wkrótce „zjednoczyła” sama ze sobą.

Gdy w latach 50. ukazał się „Zniewolony umysł” Czesława Miłosza – w którym autor podjął próbę wytłumaczenia skonsumowanego flirtu polskich pisarzy z nową władzą tzw. działaniem „ukąszenia heglowskiego” – gruntowną polemikę z tą tezą podjął Gustaw Herling-Grudziński. Uważał on i chyba zdania nie zmienił, że tamci pisarze tak naprawdę mieli Hegla w nosie, gdyż chcieli się tylko dorobić na współpracy z systemem. Dodajmy, że „dziejowa konieczność” obdarowywała swoich wyznawców mieszkaniami i bezpłatnymi wczasami w południowych rosyjskich kurortach. Wszyscy pamiętamy scenę z Bułhakowowskiego „Mistrza i Małgorzaty”, w którym autor opisał kolejkę do pokoju w Domu Pisarza, gdzie udzielano urlopów twórczych na pobyt w słonecznych uzdrowiskach: Suuk-Su, Cichisdziri, Manchidżauri. Dwa tygodnie na nowele i opowiadanie, dwanaście miesięcy na powieść i trylogię.

Żywym potwierdzeniem opinii Herlinga jest przypadek zarówno pisarza Mieczysława Rakowskiego, jak i sekretarza Leszka Millera. Ich miłość do heglizmu przekładała się na konkretne uczucie żywione do zielonych Bucksów („moskiewska pożyczka”). Sprytny sekretarz Miller, jakkolwiek nic nie wiadomo o jego pisarstwie na zamówienie, spotykał się na ciepłym Krymie bodaj z Janajewem. Może kiedyś napisze, o czym tam rozmawiali?

Wydaje się jednak, że nie wszyscy komuniści kierowali się takimi niskimi (rakowskomillerowskimi) pobudkami, które mogłyby w stu procentach potwierdzić „materialną” tezę Herlinga. Miłosz miał o tyle rację, że pośród partyjniaków i poputczików było również wielu heglistów z przekonania. Dodajmy jednak, że ci właśnie „ideowcy” doskonale harmonizowali w sobie szacunek dla doktryny z miłością wobec dóbr materialnych. Nikt przecież nie udowodni, że – walczący o polską sprawę w ramach ówczesnych realiów – Jaruzelski mieszkał w tym czasie w lepiance i stamtąd właśnie formułował szczegółowe plany uratowania Polski.

Dzisiaj Generał na pytanie dziennikarza telewizyjnego, czy dobrze się czuje w czasach wolnego rynku, odpowiada, że o wiele lepiej aniżeli wtamtych „realiach”. Jest w tym bezlitośnie szczery. Przecież teraz jego nabyte w patriotyczny sposób materialne środki, uzyskują wartość szczególną – w czasach komunistycznych łatwość nabywania pieniędzy łączyła się, mimo wszystko, z trudnością ich rozsądnego wydawania. Po luksusowe dobra trzeba było jeździć do Paryża, a Generał i jego rodzina musieli oddychać tym samym zatrutym powietrzem, co bronieni przez niego przed Rosją przeciętni rodacy. W komunizmie kto miał, był traktowany jako złodziej i spekulant. W czasach wolnego rynku, kto ma, jest traktowany jako osoba mądrzejsza i szczęśliwsza od innych. Jednakże fakt pozostaje faktem – polityka wobec Rosji, która wciągu 45 lat doprowadziła Polskę na skraj gospodarczej i politycznej katastrofy, była i nadal jest u nas sowicie wynagradzana.

Jak widać, kierowanie się wysokimi antykapitalistycznymi pobudkami w działalności politycznej (bo jakimiż innymi mógłby się kierować szanowany przez znaczną część narodu Generał) wcale nie przeszkadza w gromadzeniu materialnego kapitału. W państwach demokratycznych taka sytuacja jest normalna, w państwach półtotalitarnych, jakim była przecież PRL, normalna już nie jest. Być może Generał zmazał znaczną część swoich win pokojowym oddaniem władzy? Można mieć co do tego spore wątpliwości, gdyż znów kierowały tu nim nie żadne reformatorskie zapędy, lecz nowe sowieckie „realia” (Gorbaczow i pieriestrojka).

Olszewski, czyli „zamurować Rosję”

Wzorem Adama Michnika, który z takim męstwem i oddaniem broni postawy Wojciecha Jaruzelskiego, powołam się na początku na cytat z Miłosza. A więc pisał w Traktacie poetyckim Czesław Miłosz:

Latami będzie chodzić w Belwederze. Piłsudski nigdy nie uwierzy w trwałość.

I będzie mruczeć: „Oni nas napadną”. Kto? I pokaże na zachód, na wschód. Koło historii wstrzymałem na chwilę.

Ugrupowanie Jana Olszewskiego zachowuje się właśnie tak, jakbyśmy nadal mieli do czynienia z podobną sytuacją dziejową. Podobną w tym sensie, że zagrożenie ze strony Niemiec jest już znikome, ale nadal tak samo silne, a może nawet silniejsze jest zagrożenie ze strony Rosji. Wokół przywódcy Ruchu Odbudowy Polski zgrupowała się grupa historyków, którzy charakteryzują się tym, że myślą ahistorycznie. Polega to na tym, że przekładają na język dzisiejszej rzeczywistości przestarzałe kategorie romantyczne. W takim planie dzisiejsza Rosja niczym się nie różni od kolosa z czasów Mickiewicza i Krasińskiego. Gdyby jednak ci historycy czytali Norwida, to mogliby dostrzec potrzebę posiadania w Rosji polskiej partii – oni jednak wolą czytać maksymalistyczne w sensie ideologicznym prace Jana Kucharzewskiego... Dlatego Rosja nadal jest dla nich czymś na kształt białego-czerwonego potwora („od białego caratu do czerwonego”), pragnącego pożreć naszą biało-czerwoną.

Zajęci skrupulatnym gromadzeniem faktów (co tłumaczy się m. in. tym, że znaczna część społeczeństwa od tych faktów była długo odcięta) , sądzą, że z tej ilości urodzi się stara historiozoficzna jakość. Skoro Rosja poprzez stulecia była polskim wrogiem, to również dzisiaj nie ma powodu niczego dobrego od niej się spodziewać. W tym sensie najlepiej byłoby ją zamurować, przecież rurą gazową ("kontrakt stulecia") może do Polski przeniknąć jakiś nowy Związek Patriotów Polskich, a wtedy biada nam i dzieciom naszym. Polityków tego pokroju zupełnie nie interesuje, czy Rosja będzie rządzona autokratyczno-socjalistycznie, czy też demokratyczno-kapitalistycznie. Co więcej, sądzą oni, że ta druga forma rządów jest w Rosji po wsze czasy niemożliwa. Ci politycy mogą mieć w tym sensie rację, że przez najbliższe, powiedzmy, dziesięć lat Rosja będzie wychodzić z komunizmu chaotycznie i skokami.

Należy rzeczywiście na to zwracać baczną uwagę i być przygotowanym na najgorsze, a nie twierdzić w sentymentalnym duchu, że demokracja już się tam urzeczywistniła. Jednak z drugiej strony, Rosja z komunizmu wychodzi i – jak na jej przeszłość i rozmiary – dosyć szybko zmierza ku demokracji – kapitalizmowi, być może na początku z rosyjską twarzą. Czy ludzie Olszewskiego nie zdają sobie sprawy, że Polska nigdy nie wejdzie do NATO przeciwko Rosji -- czy głosy z Europy nie są jawnym tego potwierdzeniem? Misja ROP ma sens jedynie wopozycji, tylko wtedy, gdy mityguje ona moskalofilskie działania znacznej części działaczy SdRP i PSL. Gdyby jednak Jan Olszewski doszedł do władzy i nadal budował okopy na granicy polsko-rosyjskiej, to w rzeczywistości zbudowałby przepaść pomiędzy Polską a Niemcami i całą resztą Europy. Nie jest wcale bez znaczenia, jaka Rosja wyłoni się z dzisiejszego chaosu – obserwując ją od jakiegoś czasu, odważę się stwierdzić, że za lat 5–10 niekoniecznie musi być ona nadal „Rosją wstrętną i imperialistyczną”.

W tym fragmencie nie chciałem wyrażać krytyki całej postawy Olszewskiego, jest w niej bowiem zawarte ziarno polskiego patriotyzmu – jednakże, jak każda silna osobowość, zgromadził on wokół siebie ideologów najprzeróżniejszej maści, także tych, którzy są wyznawcami antypolskiego wgruncie rzeczy „patriotyzmu zoologicznego” (określenie Czaadajewa w stosunku do nacjonalistów rosyjskich). Taka postawa, moim zdaniem, jest dla Polski równie szkodliwa, jak „realizm” Jaruzelskiego.

Drawicz, czyli „pocałunek na mrozie”

Andrzej Drawicz wzbudza ostatnio o wiele większe zainteresowanie polskich mediów, aniżeli wtedy, gdy pisał książki o Gałczyńskim, Bułhakowie, Sołżenicynie. Znaczna część jego dawnych przyjaciół nie przepuści najmniejszej okazji, aby przyłożyć temu „apostacie” i „Moskalofilowi”.

Zdumiewająca jest dla mnie ta krytyka politycznej postawy człowieka, który ma w końcu prawo do własnych wyborów i sympatii. Żyjemy przecież w demokracji i każdy ma polityczne prawo głosować, na kogo zechce. Adwersarzom Drawicza z Unii Demokratycznej i Gazety Wyborczej trzeba byłoby uprzytomnić, że to oni pierwsi rzucili hasło współpracy z SLD. Niektórzy z nich, znacznie wcześniej niż Drawicz poczuł sympatię do Oleksego i Kwaśniewskiego, konfraternizowali się z Jaruzelskim i padali w objęcia Urbanowi – dzisiejsza ich krytyka brzmi przeto nieszczerze. Gdy zaś Maciej Rybiński na łamach Rzeczpospolitej mówi w tym kontekście o przemianie Drawicza „Pawła w Szawła”, to nie jest to już tylko stylistyczny chwyt. Jeżeli bowiem używa tej nowotestamentowej stylistyki dla opisu politycznej postawy konkretnego człowieka w ramach ustroju demokratycznego, to tym samym absolutyzuje on sferę polityczną. „Nasz” wybór jest jedynie słuszny, a wybór Drawicza jest tym bardziej „wstrętny”, że był on kiedyś jednym z „naszych”. W takich opiniach dostrzegam pewną pokusę „rosyjskości” – Bierdiajew określał to mianem światopoglądu „inteligencji kółkowej” (ros. krużkowaja intielligiencyja).

To jednak, że nie odpowiada mi styl krytyków Drawicza, wcale nie znaczy, abym był politycznym zwolennikiem jego wyborów politycznych. Piszę to z pewnym namysłem, ponieważ Drawicz jest moim nauczycielem i przyjacielem, chociaż od 1989 roku widzieliśmy się może trzy, cztery razy. Dostrzegam jednak w jego polemikach taką samą pokusę absolutyzacji swoich wyborów politycznych, jakiej dokonują w stosunku do siebie jego adwersarze. Oto, powiada Drawicz, wybrałem współpracę z Kwaśniewskim i Oleksym, bo to jedyna rozsądna aktualnie opcja, a wszyscy inni są szalonymi rusofobami.

Gdy Michnik publikował swój słynny dwugłos z Cimoszewiczem na łamach Gazety Wyborczej, ja sam miałem wrażenie, że jest to głos dwóch panów ze starej epoki, którzy chcą się co prawda ze sobą pogodzić (chwalebne to i godne pochwały), ale nie wiadomo dlaczego na oczach całej Polski (inteligencka pycha?). Oto Michnik godzi się z Cimoszewiczem – bijcie wbębny i dmijcie w trąby! Nikt wtedy nie zwrócił uwagi na błędność metody, mieszającej polityczną taktykę z moralnością. Czytająca Polska podzieliła się za to na zwolenników sojuszu SLD i Unii oraz jego przeciwników. Drawicz w sposób kategoryczny gromił przeciwników aliansu i opowiadał się całkowicie po stronie Michnika. Znów jednak nie traktował tego – podobnie jak Michnik, który wywarł na metodę Drawicza wpływ nie do przecenienia – jako wybór polityczny, lecz jako jedynie słuszną drogę ku urzeczywistnieniu społecznego ideału.

Ten wstęp był konieczny po to, aby wykazać, że Andrzej Drawicz – podobnie jak jego krytycy, a także znakomita większość polskiej klasy politycznej – absolutyzuje swoje wybory polityczne także w kwestii stosunku do Rosji. Nie byłoby to żadnym pozametodologicznym problemem, gdyby Drawicz nie przeszedł ewolucji od historyka i znawcy rosyjskiej kultury do polityka, który chce mieć konkretny wpływ na kształt stosunków rosyjsko-polskich. Muszę od razu dodać, że mnie samemu jest nader bliska postawa Drawicza, który nie uważa Rosji za świat zły i zepsuty po wsze czasy, lecz stara się budować mosty pomiędzy Moskwą a Warszawą, Berlinem i Paryżem. Zresztą sama kultura i historia rosyjska już od momentu chrztu Rusi budowała takie mosty, które jednak natychmiast były burzone lub murszały w wyniku nierozumnych działań innych licznych Rosjan. Wydaje się jednak, że znajomość historii i kultury Rosji, jakkolwiek jest ona warunkiem sine qua non dla uprawiania dobrej wschodniej polityki, nie może być warunkiem wystarczającym.

Nie mnie oceniać mojego starszego przyjaciela, ale przecież oczywistym jest fakt, że jego działalność w polityce była całkowicie nieskuteczna już od momentu przyjęcia „telewizyjnego” urzędu od Mazowieckiego. Osobiście uważam, że gdyby Drawicz nadal badał kulturę rosyjską, a do Rosji jeździł tylko po to, aby obserwować, a potem opisywać, to uczyniłby co najmniej tyle samo dla polskiej polityki wobec Rosji, co czyni teraz – rządcy, którzy nie umieją czytać, nie umieją także słuchać i osobisty urok Andrzeja Drawicza wiele tu nie pomoże. Gdyby jednak było tak, jak sobie marzę, to wtedy oprócz nowego przekładu Mistrza i Małgorzaty (jak to się stało, że tak niewiele pisano o ukazaniu się tej książki?) mielibyśmy kilka prac o Rosji współczesnej, a do obrazu „strasznej Rosji”, malowanego od dłuższego czasu m. in. na łamach Tygodnika Powszechnego, dołączyłby obraz rodzącej się właśnie Rosji racjonalnej.

Na wyborach Drawicza zaważyła sytuacja polityczna – człowiek tego formatu nie mógł odnaleźć swego miejsca pośród dawnych przyjaciół, bo rzeczywiście przerasta ich co najmniej o głowę. Uległ jednakże błędnemu, moim zdaniem, rozumowaniu, że koniecznie musi gdzieś być, tak jakby nie mógł być „sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem”. Nieco tragizując, można byłoby powiedzieć, że Drawiczowy „pocałunek na mrozie” (tak brzmi tytuł jego książki poświęconej kulturze rosyjskiej) jego aktualni współpracownicy bez wahania wymieniliby na pocałunek Breżniewa z Jaruzelskim – gdyby tylko taka potrzeba zaszła. Gdyby również, co nie daj Boże, na Kremlu do władzy doszedł jakiś nowy Breżniew lub Andropow, to wtedy wszyscy oni nogi sobie połamią w wyścigu do komunistycznych ministerialnych foteli. Można być jedynie pewnym, że w tym „wyścigu pokoju” nie weźmie udziału Andrzej Drawicz, bo on wybierze raczej pojedynczą celę dla siebie. Te ostatnie zdania to oczywiście okrutny żart, w którym chciałem jednak ukazać różnicę pomiędzy konstrukcją psychiczną Drawicza a mentalnością jego aktualnych współpracowników.

Między Chinami a Europą

Piszący w Polsce o Rosji, a także ci, którzy współdecydują u nas o polityce polsko-rosyjskiej, postrzegają ten kraj dychotomicznie. Jedni uważają, że jest to zabita dechami „Azja” (bez obrazy dla Korei Południowej, Japonii, itd.), a drudzy sądzą, że mamy już do czynienia z typowym europejskim krajem. Tymczasem Rosja nadal leży pomiędzy Chinami a Europą.

Tematem numer jeden w aktualnej sytuacji jest stan zdrowia Borysa Jelcyna – już samo to dowodzi, jak ważne jest, kto personalnie rządzi w tym kraju. Gdyby taka sytuacja miała miejsce np. w Polsce, byłby to, rzecz jasna, pewien problem, ale bynajmniej nie kosmicznej wagi. Tymczasem mieszkanka któregoś z kaukaskich krajów pisze list do Jelcyna, w którym proponuje mu do przeszczepu własne serce. Wzruszony prezydent odpowiada, że docenia ten obywatelski akt i jest niezwykle wzruszony, ale organu przyjąć nie może. Ten właśnie akt niedoszłej ofiary dowodzi, że Rosja leży pomiędzy Chinami a Europą. Gdyby bowiem na serce zachorował sekretarz w Chinach, to nikt nie czekałby na propozycję świadomej obywatelki, lecz po prostu wszczepiono by mu organ jakiegoś młodego i zdrowego skazańca. Gdyby jednak podobna sytuacja miała miejsce w Europie, to nikt przy zdrowych zmysłach nie kazałby sobie z obywatelskiego poczucia wycinać serca dla chorego prezydenta. Gdyby to jednak chciał uczynić z sympatii do osoby, to i tak nie doczekałby się dziękczynnej publicznej odpowiedzi ze strony chorego. Jak Jelcynowi w ogóle mogło przyjść do głowy, że można na taką propozycję reagować publicznie?

Poczynając od 1989 roku w polskiej polityce wobec Rosji popełniono parę istotnych błędów:

1. Pierwszym zagranicznym gościem Tadeusza Mazowieckiego był generał KGB Władimir Kriuczkow. Jak się potem okazało, generał właśnie „bawił” (biesiadował?) w Polsce, a inny generał, Czesław Kiszczak, doradził ówczesnemu premierowi, aby go przyjął, „bo to taki rozumny polityk”. Mazowieckiemu nie starczyło odwagi, aby Kiszczakowi odmówić, choć mógł to spokojnie uczynić.

2. Adam Michnik pisze w roku 1989 lub 1990 (tuż po kolejnej konferencji w Davos), że nie ma co się spieszyć z wycofywaniem wojsk sowieckich z Polski. Taka była zresztą wówczas opinia wielu polityków. Dobrze jednak, że Niemcy tak prędko uporali się u siebie z tym problemem, bo Rosjanie przy okazji wyszli także od nas. W momencie puczu 1991 roku nie było już, na szczęście, sowieckich wojsk nad Wisłą.

3. Rozochocony Wałęsa, który jak sam słusznie mówi, podobny jest w swej konstrukcji psychicznej do Jelcyna, pyta go publicznie w Polsce, czy Rosja zgodzi się na wstąpienie Polski do NATO? Jelcyn, który wówczas uważał, że każdy naród byłego ZSRR powinien „brać tyle niepodległości, ile tylko uniesie” (jaka szkoda, że nie posłuchała go wtedy Czeczenia), natychmiast się „godzi”. Rozpętuje przy tym burzę w swoim kraju, co do dzisiaj powoduje usztywnienie rosyjskiego stanowiska w tej kwestii.

4. Unia Demokratyczna i liberałowie do dzisiaj uważają, że należy współpracować gospodarczo jedynie z Europą, bo w Rosji mogą robić ciemne interesy jedynie ministrowie z PSL-u. Taka postawa jest jednak słuszna najwyżej na najbliższe 5 lat, tymczasem polityk winien operować kategoriami dwudziestoletnimi. Dobrze o tym wiedzą Niemcy i inni Europejczycy, których pełno jest na rosyjskim rynku. Unia Demokratyczna już raz dokonała fatalnego aktu zaniechania – zapomniała, że nie wystarczy jeden Balcerowicz i nie rozpoczęła u początków III RP jakiejkolwiek prywatyzacji polskiej gospodarki. Nie zostało to odrobione do dzisiaj, a za 5 lat równie mało skuteczne mogą być wysiłki nawiązania stosunków gospodarczych z Rosją.

Ponieważ jednak Rosja leży nie tylko pomiędzy Chinami a Europą, lecz także jednym swym ramieniem opiera się o Polskę (choćby poprzez Białoruś), to przydałoby się na wszelki wypadek bardziej zracjonalizować nasze stosunki. Trzeba po prostu odnaleźć złoty środek pomiędzy sentymentem a resentymentem i zrezygnować z obydwu skrajności. Dla przyszłej racjonalnej postawy ważna będzie zarówno intuicja Drawicza, że Rosja stanie się normalnym krajem, jak i intuicja Olszewskiego, że w polityce należy bronić przede wszystkim polskich interesów. Z tego programu należy jednak zdecydowanie wykluczyć jakikolwiek ślad „realizmu” epigonów Jaruzelskiego, niestety ciągle tak licznych w okolicach rządowych foteli.