Grzegorz Przebinda

ROSJA. Literatura i kolonializm

Murarze i grabarze Imperium

fot. © EAST NEWS

Sołżenicyn jest nie tylko wielkim dekonstruktorem imperium sowieckiego, lecz również jednym z tych, którzy zdemitologizowali baśń o imperium Romanowów.

Piotr Czaadajew sformułował w 1836 roku tezę, że głównym problemem Rosji jest od wieków „geografia” – „istotny element naszej politycznej wielkości i prawdziwa przyczyna naszej umysłowej bezsiły”. Wcześniej w „Listach filozoficznych” wzywał Rosjan, aby udali się po naukę do chrześcijańskiej Europy, bo inaczej roztopią się w azjatyckim stepie. Gdy jednak w 1830 roku wybuchło polskie powstanie, Czaadajew zachował się jak rasowy obrońca Imperium. W napisanym po francusku tekście „Kilka słów o kwestii polskiej” nazwał powstanie listopadowe „szaleńczym przedsięwzięciem” i próbował objaśnić Europie, na czym w istocie polega polski problem.

Zaczął od konstatacji, iż państwo, które w przyszłości stało się imperium Rosyjskim, już za Jarosława Mądrego (XI w.) sięgało od Zatoki Fińskiej na północy po Morze Czarne na południu, od Wołgi na wschodzie po lewy brzeg Niemna na zachodzie. Czegóż przeto domagają się Polacy od Rosjan – pytał w 1831 roku Czaadajew – skoro już w XI wieku linia graniczna wyglądała tak, jak „za naszych dni”. „Rosja” już wówczas opierała się o polskie miasta: Augustów, Siedlce, Lublin, Jarosław, a wzdłuż Sanu dochodziła aż do podnóża Karpat. Powiada rosyjski myśliciel, odnosząc się do Rzeczypospolitej Obojga Narodów, że państwo polskie „składało się z kilku narodowości, spośród których na obszarach zwanych Białorusią i Małorosją główną część stanowili Rosjanie”. Czaadajew za „Rosjan” uznawał nie tylko Białorusinów i Ukraińców, lecz nawet Litwinów. Pisał, że „ludność rosyjska”, jednocząc się z Polakami, żądała zagwarantowania dla siebie licznych narodowych przywilejów i wolności. Rzeczpospolita na początku wypełniała zobowiązania wobec „Rosjan”, wkrótce jednak zaczęła ich prześladować zarówno politycznie, jak i religijnie – skutek był taki, że „obszary rosyjskie oddzieliły się od Rzeczpospolitej i zjednoczyły z ojczyzną słowiańskich narodów, która przyjęła nazwę Wszechrosyjskiego Imperium”.

Ojczyzna słowiańskich narodów

I oto wniosek Czaadajewa: „Owo oddzielanie, rozpoczęte w 1651 roku i zakończone pod koniec XVIII wieku było nieuchronnym efektem błędów represyjnego rządu, braku tolerancji rzymskiego duchowieństwa i całkiem naturalnego pragnienia tej właśnie części narodu rosyjskiego, aby zrzucić jarzmo cudzoziemców i powrócić na łono swej własnej narodowości”. W jego oczach więc zarówno powstanie Bohdana Chmielnickiego, zakończone włączeniem do Rosji w 1654 roku lewobrzeżnej Ukrainy i Kijowa, jak i trzy rozbiory Polski w latach 1772-1795, które wzbogaciły Imperium Rosyjskie o Ukrainę prawobrzeżną, Białoruś i Litwę, to jedynie kolejne etapy powrotu „białoruskich i małoruskich Rosjan” do macierzy.

Między Polską a Rosją nie ma więc miejsca dla żadnego innego narodu. Ta opinia Czaadajewa była zgodna z duchem jego epoki, podobnie jak teza, iż Polacy-Słowianie winni trwać niezmiennie w państwowym związku z Rosją. W 1831 roku Czaadajew pisał do Aleksandra Puszkina, że nie ustaje w podziwie nad jego wierszami, potępiającymi „wrogów Rosji”. Puszkin właśnie opublikował był broszurę Na zdobycie Warszawy, a w niej dwa antypolskie wiersze: Oszczercom Rosji i Rocznica Borodina. Powstanie listopadowe uznawał za spór rodzinny i potępiał Europę za wtrącanie się w waśnie domowe Słowian.

Gdy nadszedł rok 1914, a Legiony Polskie Józefa Piłsudskiego w oparciu o Austrię rozpoczęły walkę o niepodległość Polski, z Rosji natychmiast odezwał się jej kolejny poeta – urodzony w Warszawie Osip Mandelsztam. W wierszu Polacy napisał, iż nie widzi najmniejszego sensu w szaleńczym zrywie polskich strzelców. Czyżby kruk austriacki mógł zadziobać słowiańskie orły? Czy Wisła zdoła popłynąć wspak? Dlaczego Polska chce się oprzeć o kostur Habsburgów? Dlaczego, będąc kometą słowiańską, błądzi w przestrzeniach obcych, korzysta z cudzego ognia i światła?

Trubadurzy Imperium

Ewa Thompson w książce Trubadurzy Imperium. Literatura rosyjska i kolonializm z tych trzech myślicieli zajęła się tylko Puszkinem. Ale jej imponująca praca uwzględnia kilkudziesięciu twórców rosyjskiej kultury, którzy od dwustu lat wzmacniali imperialną świadomość Wielkorusów. Autorka nie przypisuje literaturze bezpośredniej mocy sprawczej. Najpierw powstało Imperium Rosyjskie (od końca XV do schyłku XVI wieku jego obszar wzrósł z 430 tys. do 5 mln km kw., a w 1914 roku miało już 23,8 mln km kw., czyli codziennie przyrastało średnio o 80 km!), a dopiero potem literatura zaczęła sławić i umacniać jego krańce.

Jest tu więc mowa o Nikołaju Karamzinie, autorze ośmiotomowej Historii państwa rosyjskiego (1816-1829), „pierwszym rosyjskim intelektualiście, który złożył cały swój niepośledni talent na ołtarzu państwa, dając wyraz terytorialnym dążeniom Rosji i dostarczając wzoru dla obrony rosyjskiej chęci posiadania”. Rosyjska „nacjonalistyczna fantazja sięga do Karamzina, który utrzymywał, że Moskwa była w stanie poszerzyć swe dominia dzięki wpływowi moralnemu, a nie dzięki temu, że potrafiła skutecznie używać miecza”. Ma rację Thompson, że ten mit o pokojowej ekspansji Rosji do dzisiaj żyje w kulturze rosyjskiej. Prawosławny metropolita Joann powiada na przykład, iż „naród rosyjski – zbudowawszy największe w świecie państwo, rozciągające się od Atlantyku po Ocean Spokojny – żadnego, nawet najmniejszego spotkanego na swej drodze narodu nie poniżył, a wszystkich przyjął jako braci, najpierw zdobywając serca, a nie twierdze”.

Chyba cała wykształcona Europa zna nowoczesną prozę Michaiła Lermontowa Bohater naszych czasów (1839-1840), z jej opisem dramatów miłosnych i wojennych przygód Rosjan na Kaukazie. Thompson przypomina, iż powieść Lermontowa ma też wymiar kolonizatorski. Jej główne rosyjskie postacie nie wykazują żadnej wrażliwości w obliczu ludobójstwa popełnianego przez Rosję na narodach Kaukazu od 1817 roku. Pisze Thompson: „W pamięci rosyjskiej i obcej Kaukaz lat 20. i 30. XIX wieku widziany jest raczej oczyma Puszkina i Lermontowa, a nie oczyma Czeczeńców, Lezginów, Bałchaszy czy Nogajców. Jak bardzo niezgodna jest ta wizja historii z pamięcią i mitami narodów rdzennych, można ocenić na podstawie liczby powstań ludów kaukaskich”.

Wnikliwie Thompson analizuje powieść Lwa Tołstoja Wojna i pokój (1863-1869). Tołstoj, który czasy Aleksandra II uważał za epokę rozdarcia narodowego w Rosji, otwartej wrogości między ludem a europocentrycznym towarzystwem, zwrócił się po naukę do epoki napoleońskiej i panowania Aleksandra I (1800–1825), do „starych i dobrych czasów”, gdy ziemianie i chłopstwo w Rosji stanowili jeden „naród”, zgodnie walczący z francuskim najeźdźcą. Tymczasem – pisze Thompson – z punktu widzenia stosunku Imperium Rosyjskiego do narodów sąsiedzkich, te epoki nie różniły się zanadto. Gdy powstawała Wojna i pokój , Rosja brała w swe posiadanie kaukaskie księstwo Swanecji w Gruzji, rozpoczynała kampanię w Azji Środkowej, wkrótce podbijając Turkiestan i znaczną część Uzbekistanu. Ale przecież w okresie walk z Napoleonem Rosja toczyła i inne wojny. Na Kaukazie i w Azji Centralnej występowała w roli tradycyjnego agresora. W latach 1808-1809 Aleksander I toczył zwycięską wojnę ze Szwecją, po której włączył do Imperium Finlandię. W narracji Tołstoja istnieje jednak tylko narodowowyzwoleńcza wojna przeciwko Napoleonowi i „europejskiej nawałnicy”. Pisarz zawyża nawet liczbę napoleońskich żołnierzy do 800 tysięcy, podczas gdy było ich 400 tysięcy.

I jeszcze spostrzeżenie Thompson: „Proces wpisywania mitu w historię uwidacznia się również w relacjach polsko-rosyjskich. Tołstoj traktuje ten temat ze znaczną dozą ideologicznego wyciszenia. Powieść zawiera kilka epizodów dotyczących tych Polaków, którzy pozostali w służbie rosyjskiej w czasie kampanii napoleońskiej. Byli to głównie potężni magnaci z Litwy, Białorusi i Ukrainy, którym rosyjska protekcja gwarantowała stabilność statusu społecznego. Ogromna większość populacji polskiej była zdecydowanie po stronie Napoleona. Polska pamięć narodowa uwydatnia masową obecność Polaków w armii Napoleona; około 80 000 albo jedna piąta sił inwazyjnych”. Tołstoj słowem nie wspomina, że armia Napoleona w drodze do Moskwy uzyskała potężne wsparcie w Księstwie Warszawskim i na Litwie – ta „jedna piąta sił inwazyjnych” marzyła przecież o wyzwoleniu Polski i Litwy z rąk rosyjskich. W „imperialnej narracji” Tołstoja między Rosją a Europą Zachodnią nie ma miejsca dla żadnego innego kraju – „na historię Europy Środkowej i Wschodniej Tołstoj nałożył wizję, która korespondowała z rosyjską mitologią polityczną”. Był zarazem „współtwórcą wątku ofiarnictwa, który odgrywa istotną rolę w politycznej mitologii Rosjan”.

Wielkie wrażenie robi opis rosyjsko-sowieckiej propagandy nacjonalistycznej w latach 1939–1941, gdy ZSRR dokonał inwazji na Polskę i Finlandię. Jak wiemy, ton nadawał minister spraw zagranicznych ZSRR, Wiaczesław Mołotow, który nazwał Polskę „bękartem traktatu wersalskiego”. Spośród pisarzy wtórowali mu wówczas: Nikołaj Asiejew, Fiodor Gładkow, Ilja Selwinski, Margarita Aliger, Samuił Marszak, Walentin Katajew, Jewgienij Dołmatowski, Maksym Rylski, Aleksander Twardowski, Michaił Isakowski, Wasilij Lebiediew-Kumacz. Pisze Thompson: „sowiecko-rosyjska żądza kolonialna, choć była przedłużeniem dawnej rosyjskiej żądzy ziem usytuowanych na zachód od Rosji etnicznej, zlała się z ideologią komunistyczną i pobudzała nienawiść etniczną w znacznie większym stopniu, niż w imperium carskim”.

Na aprobatę zasługuje rozdział Pragnienie imperialne w późnym okresie sowieckim, a szczególnie analiza „syberyjskiej prozy” Walentina Rasputina: „Książka Rasputina – pisze Thompson – nie jest obroną Syberii przeciw rosyjskiej i sowieckiej drapieżności, lecz raczej obroną obecności rosyjskiej na Syberii”. Podobnie w Dzieciach Arbatu Anatolija Rybakowa Syberia stanowi tylko „przedłużenie rosyjskiego krajobrazu i zwyczajów”, przy czym autor zapomina, że był to też obszar podbity (w czasach Iwana Groźnego). Rasputina, Rybakowa i Wiktora Astafjewa nie interesują losy ani kultura rdzennych narodów Syberii: Jakutów, Ewenków, Tunguzów, Chantów i Mansów...

Mielizny metody

Pouczająca książka Thompson została najpierw skierowana do publiczności anglojęzycznej. Autorka porównuje kolonizatorskie doświadczenia Rosji do historii wielkich imperiów Europy. Stąd bierze się krytyka „orientalizmu”, czyli pobłażliwego stosunku Europejczyków do kultur podbitych, i sympatia do „feminizmu”, tj. teza, iż imperializm rosyjski miał przede wszystkim wymiar brutalno-męski. Jeśli jednak zgodzimy się z tym poglądem, to trzeba będzie uznać, iż w Rosji nawet niektóre kobiety działały na podobieństwo brutalnych machos. Przecież Imperium Rosyjskie w XVIII wieku rozkwitło za panowania kolejnych caryc: Katarzyny I, Anny Iwanowny, Elżbiety Pietrowny i Katarzyny II. Na sympatię zasługuje jednak teza Thompson, że głównymi grabarkami Imperium stają się w obecnej Rosji kobiety-pisarki, przede wszystkim Ludmiła Pietruszewska. Żeńskie bohaterki jej utworów na własnej skórze doświadczają niewygodnej prawdy, iż kolonialne podboje Rosji wcale się nie wiążą z rozwojem tutejszej cywilizacji. Rosyjska przestrzeń imperialna nie przekłada się bowiem na wielkość powierzchni mieszkaniowej w Moskwie.

Thompson, profesor slawistyki na uniwersytecie Rice w USA, uważa, że europejska i amerykańska slawistyka wypowiadają się najczęściej w duchu wielkoruskim. Tak samo popularne w Ameryce historie Rosji autorstwa Nikołaja Riazanowskiego i Gieorgija Wiernadskiego prezentują wyłącznie punkt widzenia Moskwy. Jednak po upadku ZSRR trzeba oddać głos wszystkim mniejszym narodom dawnego Imperium, a jeśli one same nie umieją jeszcze bronić swych racji, to trzeba mówić o nich i w pewnym sensie za nie. Byłoby znakomicie, gdyby ta książka stała się powodem do intelektualnych dyskusji w Federacji Rosyjskiej. Obawiam się jednak, że po przetłumaczeniu na język rosyjski wywoła ona przede wszystkim komentarze nieprzychylne. Po pierwsze, za dużo jest tutaj powierzchownych i w gruncie rzeczy zjadliwych sądów o kulturze rosyjskiej. Po drugie, autorka za prędko przechodzi od literaturoznawstwa do sfery politycznej. I po trzecie, do jednego interpretacyjnego worka wrzuca niekiedy zarówno murarzy Imperium, jak i jego wielkich grabarzy.

Do odrzucenia jest pogląd Thompson o rosyjskiej literaturze XVIII wieku: „Elegie Sumarokowa, poematy epickie Chieraskowa i ody Dierżawina jako dzieła sztuki popadłyby w zapomnienie, lecz zostały wyniesione na fali sukcesów, która wynosi wszystkie imperialne dokonania”; „osiemnastowieczni wersyfikatorzy i rymopisowie, których skrzętnie wspominają historie literatury rosyjskiej, mimo że ich z gruba ciosany język oraz intelektualne naśladownictwo czynią z nich pożałowania godną armię?”. Czy wolno tak mówić o Gabrielu Dierżawinie, którego Mickiewicz zestawiał z Adamem Naruszewiczem, którym zachwycała się Anna Achmatowa? A i poetyckie korzenie Josifa Brodskiego tkwią w rosyjskim XVIII wieku, właśnie w liryce Dierżawina. A czy można brać poważnie inną tezę Thompson, że podbijane przez Rosję narody dlatego zachowywały pogardliwy stosunek do najeźdźcy, że jego filozofia była marna?

Słusznie broniąc narodów podbitych, autorka niepotrzebnie formułuje z gruntu nierealne postulaty polityczne. Powołuje się na utopijną tezę Zbigniewa Brzezińskiego z 1998 roku, iż „Federacja powinna zostać uznana za konfederację składającą się z głównych terenów rosyjskich, tj. Rosji Europejskiej, regionu centralnego, tj. Syberii, oraz Dalekiego Wschodu”. Kto w Rosji będzie z tym poważnie dyskutował?

Sprawa Sołżenicyna

Sposób, w jaki Ewa Thompson potraktowała Aleksandra Sołżenicyna, dowodzi, że pragnęła raczej pozostać wierna swej metodzie badawczej, niż rozpocząć racjonalny dyskurs z jednym z grabarzy sowieckiego imperium. Zarzuca Sołżenicynowi, że narzekał na status Rosjan w imperium sowieckim, wcale nie lepszy, jak twierdził, od sytuacji narodów podbitych, a tym samym próbował oczyścić „naród kolonizatorów z poczucia niesprawiedliwości wobec peryferii”. Czytamy w „Trubadurach”: „Co ironiczne, możliwość pozyskania przez Sołżenicyna rozległej i przychylnej publiczności na Zachodzie była funkcją siły retorycznej i militarnej samego imperium. Wielu przed nim usiłowało skierować uwagę Zachodu na zjawisko Gułagu, ale nie stał za nimi autorytet imperium i nie udało im się zrobić wrażenia. Dostrzeżenie uprzywilejowania w tym względzie całkowicie umknęło uwadze Sołżenicyna i jego interpretatorów, a jest to ledwie pokątny przypadek uprzywilejowania metropolii i pomijania peryferii”.

Z punktu widzenia „postkolonialnej metody badawczej” Thompson wszystko się tutaj zgadza, ale podobny sąd wprowadza, niestety, zamęt w przedmiocie sporu. Sołżenicyn jest przecież nie tylko wielkim dekonstruktorem imperium sowieckiego, lecz również jednym z tych myślicieli współczesnej Rosji, którzy zdemitologizowali baśń o Imperium Romanowów. Zajął się tą kwestią po tym, jak w Archipelagu Gułag otworzył światu oczy na istotę komunizmu. Ale za to ile uczynił w tej sprawie! W artykule Rosyjska kwestia u schyłku XX wieku (1994) opisał krytycznie trzysta lat panowania domu Romanowów – zarzucał kolejnym imperatorom nierozumne rozszerzanie Imperium Rosyjskiego kosztem wielkiego zaniedbania reform wewnętrznych. Kogoś może denerwować, że Sołżenicyn protestuje przeciwko rosyjskim wojnom na Kaukazie, w Azji Środkowej, Finlandii, jako niekorzystnym przede wszystkim dla samej Rosji. Czyż jednak taki „egoizm narodowy” nie ma wymiaru zbawiennego także dla jej sąsiadów? Z Sołżenicynem można, a nawet trzeba dyskutować w kwestii Ukrainy i Białorusi, które chciałby widzieć w słowiańskim związku z Rosją, nie wolno go jednak wrzucać do jednego kolonialnego worka interpretacyjnego. Bo może się jeszcze przydać przyszłym dekolonizatorom, pod warunkiem, że nie zechcą wypychać „azjatyckiej Rosji” do podmoskiewskich lasów. Na razie jednak czytajmy tę arcyciekawą i pouczającą książkę Ewy Thompson.

Ewa M. Thompson „Trubadurzy Imperium. Literatura rosyjska i kolonializm”. Przełożyła Anna Sierszulska. Universitas, Kraków 2000.