Grzegorz Przebinda

Piekło bez sufitu

Adam Pomorski nie przypadkiem uchodzi w Polsce i w Rosji za wytrawnego interpretatora literatury europejskiej en total. Jest on jednocześnie oryginalnym tłumaczem o dużym dorobku, który w swych ważnych dla kultury polskiej przekładach potrafi być i odważny, i pomysłowy. Znany jest z tego, że twardo broni swoich racji, żaden redaktor nic mu nie doradzi.

Przeciętny czytelnik czasami może być w pierwszej chwili zszokowany jakimś „dziwacznym” pomysłem translatora. Pomorski bowiem (inaczej niż Stanisław Barańczak) nie przedstawił dotychczas w jakimś odrębnym dziele swej translatorskiej strategii. A miałby tu na pewno wiele do przekazania, jako „wybitny tłumacz literatury niemieckiej i rosyjskiej – w tym «Fausta» Goethego, poezji Rilkego, Achmatowej, Mandelsztama, Gumilowa, Jesienina, Bunina, prozy Szałamowa, Zamiatina, Riemizowa, Cwietajewej i Lifszyca”. Ten cytat, dający ogólny obraz jego zasług, pochodzi z okładki „Braci Karamazow”, wydanych właśnie po polsku przez Znak. Pomorski jako tłumacz tej wielkiej, ostatniej powieści Dostojewskiego wypływa dzisiaj na głębię. Proponuje przecież dzisiejszemu czytelnikowi w Polsce nowe odczytanie utworu.

Fatalny przecinek Wata

Wielka szkoda, że Adam Pomorski nie przedstawił w posłowiu przyczyn, dla których podjął się swego gigantycznego zadania. Przecież „Bracia Karamazow” zadomowili się już w polszczyźnie od 1928 roku za sprawą Aleksandra Wata. Wcześniejsze tłumaczenie Barbary Beaupré z 1913 roku liczyć się nie może, choć wydano je po raz drugi w 1927 roku w „Bibliotece Dzieł Wyborowych”. Był to jednak tylko romans dla pensjonarek, który nawet skończył się w duchu prawdziwego harlequina: „Tegoż dnia odbyły się zaręczyny Aloszy z panną Chachłakow. Katarzyna patrzyła na Aloszę ze czcią prawie. On zaś miewał dziwne uśmiechy i głębokie spojrzenie w dal, jakby przewidując przyszłe swe losy. Iwan z wolna powracał do zdrowia”... Z tej warszawskiej edycji Dostojewskiego usunięto liczne fragmenty: o wielkim inkwizytorze, o Iliuszy, prawie wszystko o starcu Zosimie. Autor wstępu Leo Belmont uzasadnił to wszystko „potrzebą wygładzenia stylu oryginału na rzecz większej potoczystości”. Z jego słów widać jasno, do kogo adresowana była powieść: „Gwoli popularyzacji dzieła Dostojewskiego na naszym gruncie wydawcom zdało się słusznym skrócić nieco rzecz w przekładzie, przez poświęcenie, bez krzywdy dla beletrysty-autora, dociekań mistyka prawosławnych świętości, zbyt gadatliwych i nazbyt już obcych pojęciu czytelnika polskiego dygresji religijno-filozoficznych, a nadto dłużyzny mnogich powtórzeń oryginału. Powieściowa fabuła zyskała przez to na zwartości i żywości akcji. Zręczny skrót uczynił całość strawniejszą dla dzisiejszego mniej cierpliwego czytelnika i niewątpliwie zapewni genialnemu dziełu Dostojewskiego większą a zasłużoną poczytność wśród szerokich kół publiczności polskiej”. Ale czy i dzisiaj paru wydawców nie posłużyłoby się chętnie podobną metodą?

Tłumaczenie Wata ujrzało światło dzienne w 1928 roku w Warszawie w serii redagowanej przez Melchiora Wańkowicza. Długo wydawało się czytelnikom w Polsce, że jest ono dobre, aż w 1970 roku Zbigniew Żakiewicz w książce „Ludzie i krajobrazy” rozwiał te złudzenia. Słusznie określił przekład jako „kiepski”. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Zbigniew Podgórzec i Józef Smaga zaczęli już otwarcie pisać o jawnie widocznych błędach Wata. Jedna z jego fundamentalnych pomyłek polegała na odwróceniu znaczenia przez złą interpunkcję. W rozdziale „Bunt” z części drugiej – bezpośrednio poprzedzającym rozdział „Wielki inkwizytor” – Iwan Karamazow mówi u Dostojewskiego: „Nie Boga nie przyjmuję, tylko zwracam mu z szacunkiem bilet”. W przekładzie Wata, jaki ukazywał się pięciokrotnie aż do 1984 roku, fragment ten zabrzmiał: „Nie, Boga nie przyjmuję, tylko zwracam mu z szacunkiem bilet”. Ten i inne, mniejsze już błędy dostrzegł i pierwszy poprawił Podgórzec, który w 1993 roku opublikował w londyńskim „Pulsie” ulepszony przekład Wata.

Z kolei Józef Smaga we wstępie do edycji Biblioteki Narodowej w 1995 roku sporządził krótki katalog błędów polskiego futurysty. Oto jeszcze jedna z pomyłek: „Wiadomo, iż Smierdiakow był rygorystycznym abstynentem (jako przeciwnik Rosji!), stąd jego fizjonomia, jak ją widzi tu Iwan, w żadnej mierze nie mogła być «zapijaczona», a użyte w oryginale słowo «ispitoj» znaczy: «wymizerowany»”. Ale przecież, skoro wszystkie te błędy Wata zostały już poprawione, to Pomorski musiał tłumaczyć swego Dostojewskiego z zupełnie innych powodów.

Dobry smak Pomorskiego

Czytanie nowego przekładu tego wielkiego dzieła może być piękną przygodą. Przedsięwzięcie to było potrzebne co najmniej z dwóch przyczyn. Po pierwsze, nadal trudno kupić u nas powieści Dostojewskiego, jeżeli nie liczyć „Zbrodni i kary”. Ciekawe, że Lew Tołstoj stoi na półkach prawie wszędzie. Znak wiedział więc, co robi, tym bardziej że tłumacz zaproponował wartościowe i przeważnie bardzo przekonujące – prócz paru istotnych dla mnie miejsc – odczytanie Dostojewskiego. Pomorski pisze w posłowiu: „Myśl Dostojewskiego nie istnieje poza językiem: to nie gazetowa kronika kryminalna. W piekle Spędobydlińska pysznie karykaturowany sąd przysięgłych nie jest namiastką Sądu Ostatecznego”. Można by ten cytat rozwijać dalej, ale już tutaj rzucają się w oczy dwie sprawy. Primo, trafiająca w punkt pomysłowość tłumacza, wynikająca z głębokiej znajomości obu języków i kultur („Spędobydlińsk” to brawurowo spolszczony „Skotoprigoniewsk” – prowincjonalne miejsce akcji „Braci Karamazow”). Secundo, translatorska wrażliwość na poszczególne postaci fabuły i na konkretną przestrzeń utworu. Zgodna z poglądami Dostojewskiego, u którego najważniejszy jest zawsze człowiek z krwi i kości, realizujący się – źle czy też dobrze – jedynie w dramatycznych kontaktach z innymi.

Główna wartość dzieła Dostojewskiego po polsku wynika z faktu, że tłumacz umie oddać adekwatnie język zarówno narratora, jak i wszystkich bohaterów tej okrutnie obszernej powieści (dziewięćset stron druku). Przytoczę tylko parę dowodów na jego kunszt. Gdy sam Dostojewski przywoływał w powieści wiersze Schillera, zawsze je podawał w dobrych, ale przecież cudzych przekładach – Tiutczewa, Żukowskiego albo Feta. Pomorski wszystko przetłumaczył pięknie sam, nie informując o tym choćby w przypisie. Ot, taki sobie finał „Ody do radości”, który u Dostojewskiego posłużył do odmalowania ambiwalentnej, czyli anielsko-bydlęcej duszy Dymitra:

Radość w łonie wre Przyrody,
Radość złego i dobrego,
Ku Radości wiecznie młodej
Wszystkie ścieżki życia biegą.
Wino dała nam i tkliwość,
Przyjaciela w złej potrzebie,
Owadowi – pożądliwość,
Cherubowi – Boga w niebie.

Albo w ten sposób brzmiące po polsku, „podchwytliwe” wobec najmłodszej latorośli Karamazowów, pytanie Smierdiakowa: „A pan tą razą którędy raczył przejść, bo to tutejsza brama za godzinę już będzie zamknięta na zasuwkę? – zagadnął, uważnie przyglądając się Aloszy”. Z kolei fragment o imaginowanym sobie przez Fiodora Pawłowicza, ojca Karamazowów, piekle: „Nie może przecież być, jak umrę, żeby mnie diabli zapomnieli wziąć na widły. I głowię się dalej: widły? A niby skąd? Z czego? Żelazne? A gdzież je kują? Wytwórnię tam taką mają, czy co? Przecież tam w klasztorze mniszkowie pewnie myślą, że w piekle jest na ten przykład sufit. A znowuż ja gotów jestem uwierzyć w piekło, byle bez sufitu; bo tak wyglądałoby jakoś delikatniej, kulturalniej, czyli jak u lutrów”.

Diabeł, ruski mnich i pseudo-Wolter

Diabeł w polskim przekładzie też wygląda bardzo dobrze, choć niezbyt elegancko: „Miał na sobie jakiś brązowy żakiet, najwyraźniej od lepszego krawca, ale już znoszony, uszyty w pozaprzeszłym roku i zgoła niemodny: od dwóch lat żaden zamożniejszy światowiec w takim by się nie pokazał. Wszystko – koszula, długi halsztuk na kształt szarfy – było jak u każdego szyk dżentelmena, koszula jednakowoż przy bliższej kontemplacji okazywała się przybrudzona, a szeroka szarfa porządnie wytarta”.

Pomorski tłumaczy wszystko potoczyście – zarówno to, co pobożne w przestrzeni Dostojewskiego, jak i bluźnierstwa jego bohaterów. Oto na przykład jedno z pouczeń starca Zosimy o „ruskim mnichu”: „Ojcowie i nauczyciele, cóż jest mnich? W oświeconym świecie słowo to w naszych czasach niejeden wymawia z szyderstwem, a niektórzy też jak wyzwisko. Sprawy mają się coraz gorzej. Prawda, oj, prawda, i wśród mnichów wielu jest darmozjadów, wszeteczników, obżerców i zuchwałych włóczęgów. Wykształceni ludzie świeccy na to właśnie wskazują: że niby to «jesteście lenie i trutnie, bezużyteczni w społeczeństwie, żyjecie z cudzej pracy, bezwstydne żebraki». A tymczasem iluż to jest mnichów cichych i pokornego serca, złaknionych samotności i płomiennej w spokoju modlitwy”.

Dla ostrego kontrastu wobec tej pobożności można przywołać pseudowolteriańskie pytanie Fiodora Karamazowa, skierowane też do Zosimy: „O cóż ja chciałem zapytać: czy to prawda, ojcze wielki, że w żywotach świętych jest gdzieś opowieść o jakimś świętym cudotwórcy, co cierpiał męki za wiarę, a jak mu w końcu obcięli głowę, to wstał, podniósł tę swoją głowę i «ucałował z miłością», a potem długo szedł, niosąc ją w rękach, i dalej «całował ją z miłością». Prawda to czy nie, zacni ojcowie?”.

Polskie toasty za Rosję

Dostojewski uważał Polaków za groźnych rywali Rosjan w walce o rząd dusz w Europie. Był też przekonany, że nigdy nie będzie Starej Polski: „Jest Polska Nowa, Polska wyzwolona przez cara (...) Ale Starej Polski nie będzie nigdy, dlatego że ona nie będzie współistnieć z Rosją. Jej ideałem jest stanąć na miejscu Rosji w świecie słowiańskim”. W powieści widzimy dwóch „polaczków”, Wróblewskiego i Musiałowicza. Dodajmy, że Polacy, którzy byli przedstawiani negatywnie w literaturze rosyjskiej, posługiwali się często mieszanką rosyjskiego i polskiego. Podobnie jest u Dostojewskiego. Oddanie tej mieszanki po polsku stanowiło dla tłumacza na pewno niełatwe zadanie. Często, niestety, niewykonane. Oto np. u Dostojewskiego powiada Wróblewski: „Pan był nieszczensliwyj, pan możet byt' opiat' szczensliwym”. A po polsku, czy nie zabrzmiało to banalnie: „Pan nie miał szczęścia, może pan je odzyskać”? Czy nie byłoby dobrym rozwiązaniem – jak to ongiś zaproponował Józef Smaga – pozostawienie tych fragmentów w brzmieniu oryginalnym... Ale są też tu perełki u Pomorskiego, na przykład taka oto: „Panie pan, my zdieś prewatno. Jest drugie komnaty”.

U Dostojewskiego Polacy to zawsze „panowie”, wznoszący podstępne toasty „za Rosję w granicach sprzed siedemset siedemdziesiątego drugiego roku”, czyli sprzed zaboru Polski. Tłumacz na ogół słusznie pozostawia tych „panów” w przekładzie, choć niekiedy w dobrym kontekście wprowadza też słowo „wasanowie”: „Podano wszystkie trzy butelki pozostałe z tych, które przywiózł Mitia. Mitia rozlał szampana. – Za Rosję, ura! – proklamował znowu. Wypili wszyscy prócz obu wasanów, a Gruszeńka wychyliła całą swą szklankę do dna. Panowie zaś nawet nie dotknęli swoich”.

Fimfa i Zosima udający Greka

Ale jest, niestety, w przekładzie co najmniej kilkanaście dziwolągów. Na przykład regionalna warszawska „szmaja”, zupełnie niezrozumiała już w Krakowie, podczas gdy w oryginale mamy po prostu „lewszę”, czyli mańkuta. Czy „panowie” u Dostojewskiego to mogą być dzisiaj po polsku „asindzieje”? Albo czy można śmiać się „literalnie” lub też całować „literalnie” buty, nawet jeśli to ma być ironia? Czy było konieczne, aby Fiodor Pawłowicz „wyciął ostatnią fimfę”? Wprawdzie to pomysłowe, na dodatek wyjęte z „Zemsty” Fredry („Tobie żona jakby nimfa, Podstolinie grochowianka, Rejentowi tęga fimfa”), ale kto fimfę dziś wycina? Czy była potrzeba zastępowania w polskim przekładzie ironicznego nawiązania przez Dostojewskiego do Chomiakowa cytatem z „Pana Tadeusza”? Dlaczego tak wybitny tłumacz chyba ze dwieście razy użył manierycznego słówka „jednakowoż”, po co też wprowadzał „aliści” i to do scen z życia, a nie z Pisma św. wziętych? Oj, trzeba by tutaj do tłumacza zastosować celną uwagę Dymitra Karamazowa, którą przytoczę dla bezpieczeństwa w przekładzie Wata: „Nie, szeroki jest człowiek, zbyt nawet szeroki, ja bym go zwęził”.

Starzec Zosima objawia się u Pomorskiego jako starzec Zosimos. Niesłusznie, i to nie tylko dlatego, że zadomowił się on w polszczyźnie jako Zosima właśnie. Pewnie tłumacz chciał „powrócić do greki”, ale jest to całkowicie sprzeczne z duchem Dostojewskiego. Poprzez Zosimę nie chciał on przecie ukazywać greckich korzeni prawosławia, lecz tylko i wyłącznie związane z ludem i „glebą” prawosławie rosyjskie. Świadczą o tym te partie powieści, gdzie powiada on, iż chrześcijaństwo może być zrealizowane tylko w Rosji. Nie możemy się z tym zgodzić, ale nie sposób tego przeoczyć. Grecy mieli w czasach Dostojewskiego swój własny prawosławny nacjonalizm na Górze Athos, o którym Zosima za dużo wiedzieć nie mógł.

A my otrzymaliśmy wreszcie po polsku prawdziwych „Braci Karamazow”. I nie jest to zwykła reprodukcja świata Dostojewskiego, lecz stworzenie go na nowo w obcym języku, po stu dwudziestu pięciu latach od powstania oryginału.

Fiodor Dostojewski Bracia Karamazow. Przekład Adam Pomorski. Znak, Kraków 2004.